Egzaminy nie były dla mnie trudne. Oprócz egzaminu ustnego z fizyki i pytania od profesora Samborskiego o język programowania. Dla osoby, która oglądała tylko komputer i nie miała z nim bliższego kontaktu, to było raczej pytanie na inteligencję niż stwierdzające stan wiedzy. Myślałam, że poległam, ale zostałam mile zaskoczona – przyjęto mnie. Rywalizacja była ogromna. Co prawda było tylko dwie osoby chętne na jedno miejsce, ale o przyjęciu decydowały dziesiąte punktu. Liczbę miejsc zmniejszyli laureaci olimpiad wojewódzkich w liczbie czterech, którzy przyjęci zostali bez egzaminów.
Byliśmy nowym tworem i wszyscy przyglądali nam się z zaciekawieniem. Niestety, nie mieliśmy taryfy ulgowej. Wręcz przeciwnie. Dopiero po 20-tu latach, przy okazji organizacji kolejnego spotkania klasowego, dowiedziałam się od naszej wychowawczyni – pani Agaty Szafran, że realizowaliśmy program, który normalnie był przeznaczony dla studentów. Jako piątkowo – szóstkowa uczennica podstawówki w pierwszym półroczu liceum nie wychodziłam z książek. No i były też „pały” – tak dla otrzeźwienia – dla mnie wtedy trauma. Pierwsza z mojej ulubionej matematyki. Poległam na logice. Więc logicznie po prostu wzięłam się do nauki. Po jakimś czasie wszystko się unormowało, wdrożyłam się w nowy system nauczania.
A potem było już normalnie. Czyli się towarzystwo rozbrykało. Przez cztery lata często brakowało naszej wychowawczyni – pani Agaty. Pięciu innych nauczycieli w różnych okresach przechodziło przez męki opieki nad nami. Bo tylko pani Agata potrafiła nas postawić do pionu. Wystarczyła jedna kartkówka z „banalnym” zadaniem.
Przecieraliśmy nowe szlaki. Na przykład biologii, której do tej pory nie było w szkole. W pierwszej klasie lekcje prowadził dyrektor administracyjny – pan Andrzej Głowacki. Zawsze świetnie przygotowany – każda lekcja opisana na folii i za pomocą rzutnika wtłaczana w nasze umysły.
No i informatyka. W starym internacie. Przy każdym komputerze po 2 – 3 osoby i profesor Piotr Wachel. Wymagający to mało powiedziane. Dla niego wszystko było oczywiste. W przeciwieństwie do nas. Do dzisiaj mam w pamięci polecenia „while – do”, które do spółki z macierzami spędzały mi sen z powiek. Nie jestem w stanie podać nazw pierwszych komputerów i ich właściwości, ale pamiętam ulgę z jaką powitaliśmy pierwsze polskojęzyczne komputery. Nazywały się „mekintosze”. No, to był postęp Bodajże w trzeciej klasie na informatyce zrobiło się już bardzo miło, bo pojawiła się grafika komputerowa. Patrząc na to z perspektywy czasu, to łezka się w oku kręci. Jaki niesamowity postęp w tej dziedzinie nastąpił!
Mieliśmy też sporo fizyki. Dwugodzinne zajęcia oznaczały prawie zawsze odpytywanie. Jak wiadomo siało to postrach, zwłaszcza u osób mających oceny niedostateczne lub małą ilość ocen. Bo profesor Samborski szedł równo. Pamiętam jeden z takich dni, kiedy okazało się, że jedna z koleżanek jest „zagrożona” pytaniem na 100 %. I co koleżanka zrobiła? Zrobiła Dzień Fizyka. Całej klasie kazała potwierdzić, że w RMF-ie o tym mówili. W całą intrygę została wciągnięta nasza wychowawczyni, która rezolutnie na przerwie złożyła profesorowi Samborskiemu życzenia z tej okazji. My zakupiliśmy w sklepiku kinder – niespodziankę i wydelegowaliśmy koleżankę z życzeniami. Wyraz twarzy profesora – bezcenny. My też mieliśmy ciekawe miny, bo w czekoladce profesor znalazł lunetę, a my właśnie przerabialiśmy… optykę! Nasza koleżanka naprawdę urodziła się w czepku Oczywiście wszystkim się upiekło odpytywanie – siła argumentów „przekonała” profesora.
Mieliśmy też więcej lekcji języka polskiego, a do tych lekcji młodziutką, świeżo upieczoną polonistkę – Basię Sieniawską (dziś Kurowską). Bardzo pilnie się uczyliśmy. Zwłaszcza koledzy w ostatniej ławce. Oprócz literatury pięknej regularnie przerabiali literaturę sportową („Tempo” itp.). Jakież było ich zdziwienie, gdy po dziesięciu latach od matury, na spotkaniu klasowym, profesorka wyłuszczyła im, co było widać zza biurka.
Jeden z kolegów szczególnie upodobał sobie lektury. Na tapecie byli „Szewcy” Witkacego. Było to jakoś na wiosnę. Siedzieliśmy na ławkach przed szkołą. Mieliśmy przeczytać lekturę i wiadomo było, że będzie odpytywanie. Kolega nie przeczytał. Dopadł do nas i prosił, żebyśmy mu z grubsza powiedzieli o co tam chodzi. No i opowiadaliśmy. Zwłaszcza koleżanka od Dnia Fizyka. Później nastąpiła lekcja. Wiedziona przeczuciem profesorka wywołała rzeczonego kolegę do odpowiedzi. Już po pierwszych kilku zdaniach wyczuła sprawę i przepięknie pociągnęła temat, który znacząco odbiegał od tekstu pisarza. Kolega też ciągnął jak mógł, szedł w zaparte, a my wiliśmy się pod ławkami ze śmiechu.
A teraz będzie poważnie, bo i przedmiot poważny – przysposobienie obronne. I profesor Andrzej Rabijasz. My mieliśmy dodatkową przyjemność, bo z profesorem mieliśmy jeszcze geografię. Bardzo łatwo było rozpoznać klasę, która miała z nim lekcję, bo wszyscy jak trusie siedzieli pod klasą z nosami w książkach, bladością na licu i obłędem w oczach. Profesor miał prosty system prowadzenia lekcji: wszystko było wypunktowane. Punkt pierwszy, drugi, trzeci. I miał też uroczy sposób podpowiadania przepytywanemu nieszczęśnikowi. Wstawał zza biurka i podpowiadał… pokazując po kolei palce – pierwszy, drugi i trzeci. Najczęściej był to tylko gest, czasami podpowiadał więcej czyli mówił: „Kowalski – po pierwsze (pauza), po drugie (pauza), po trzecie (pauza), po czwarte – pała!” Pauza zrobiona była po to, żeby pytany mógł się wykazać albo i nie.
Ale raz zbuntowaliśmy się, że ho ho! I było to za sprawą naszej wychowawczyni. Jak wiadomo „regulamin zabrania” pisania dwóch sprawdzianów jednego dnia. My mieliśmy zapowiedzianą klasówkę z matematyki, ale profesor Rabijasz nie zważając na regulaminy w tym samym dniu zapowiedział sprawdzian z geografii. Poskarżyliśmy się wychowawczyni, która doradziła nam… bunt. No i się pobuntowaliśmy. Jako przewodnicząca, będąc w stanie przedzawałowym, wstałam na początku lekcji i powiedziałam, że zgodnie z regulaminem odmawiamy pisania sprawdzianu, bo już jeden pisaliśmy. Na co profesor wykonał psychologiczną woltę, kazał wyciągnąć kartki i napisać punkt zerowy: „Nie będę pisał/pisała sprawdzianu, bo….” i go uzupełnić, po czym podyktował resztę pytań. Buntownicy w liczbie 3 (słownie: trzech) – na 34 uczniów - mieli szansę ponownego pisania sprawdzianu zgodnie z regulaminem. No i pisaliśmy i odpowiednio dostaliśmy oceny: dwie mierne i jedynkę, a odpowiedzi na pytania znaleźliśmy po długich poszukiwaniach – drobnym drukiem pod jakimiś zdjęciami w książce.
Moi koledzy mieli niebywałą wprost umiejętność wyprowadzania z równowagi. Z perspektywy czasu i z racji wykonywanego zawodu o podłożu pedagogicznym serdecznie współczuję naszej pani od biologii, która trafiła na nas na samym początku swojej drogi zawodowej. Nie miał z nami łatwo ksiądz Bieleń. Ale i zaprawiony w szkolnych bojach profesor Stanisław Salacha nieraz miał przez nas wysokie ciśnienie. Ale też szybko mu przechodziło. A wtedy raczył nas opowieściami o alkowach władców i… historii niezwykłej przyjaźni krośnieńsko – jasielskiej. Dodatkowo uzyskaliśmy dokładną wiedzę o historii piłki nożnej na terenie województwa krośnieńskiego, gdyż pan profesor był również sędzią piłkarskim. I o bójkach kibiców też sporo się dowiedzieliśmy. A od profesorki Samborskiej (od chemii) ciągle ktoś się dowiadywał, że słyszy, że gdzieś dzwonią, tylko nie wiadomo w którym kościele.
Dziś sama pracuję z dziećmi i śmieję się do łez z…. nas samych sprzed dwudziestu lat. Teraz znam sprawę od tej drugiej strony i wiem, jakże naiwni byliśmy sądząc, że nasi nauczyciele nie widzą, nie słyszą i się nie domyślają. I chwała im za to, że pozwolili nam tak myśleć
Agata Skiba – rocznik 1995