W tej sytuacji profesor Łanda stwierdził, że potrzebujemy treningu przed zawodami wojewódzkimi, które miały się odbyć za tydzień. No i był trening. Jeden. Z naszymi kolegami z klasy. Chłopcy byli od nas wyżsi, szybsi, skoczniejsi, no i oni naprawdę grali koszykówkę. Przeczołgali nas na tym treningu aż miło. Ale nasz trener (tu awans był błyskawiczny) na tym nie poprzestał. Umówił nas na sparing z Kopernikiem, który notabene, pogonił nas na rejonie. Ale pojechałyśmy. To był poniedziałek. No i ten tydzień nie zaczął się dobrze. Dostałyśmy baty 52:26. Robiłyśmy tzw. bokami, żeby rzucić im kosza. To był smutny dzień.
Nadszedł czwartek – dzień zawodów. Nasi cudowni koledzy nie zostawili nas w potrzebie – solidarnie udali się na wagary, żeby nas wesprzeć. I zrobili to koncertowo. Ale o tym później.
Jako kapitan poszłam na losowanie, po którym chciałam uciec, bo wylosowałam… drużynę Kopernika. W szatni zapadła głucha cisza, gdy o tym powiedziałam. Trudno – jedno lanie i do domu. Trener przed meczem powiedział nam, żebyśmy sobie po prostu pograły i się nie przejmowały. Zrobiłyśmy kółko, podałyśmy sobie ręce i powiedziałam: „Dziewczyny, czadu!” No i czad był. Kopernik wystawił drugi skład, żeby pierwszy był wypoczęty przed ważniejszymi meczami. I to ich zgubiło. No i nasze asy – bliźniaczki. Na początek rzuciły parę koszy za 3 punkty, potem Duża Kasia pozbierała im piłki z tablicy. Anetka i ja trochę się pokręciłyśmy. Chłopcy prawie wypadli z balkonu wrzeszcząc tak, że gwizdki sędziego ciężko było usłyszeć. A trener tylko chodził tam i z powrotem przy linii bocznej trzymając się za głowę. Nic nie pomogło Kopernikowi - ani własna sala, ani wymiana na pierwszy skład. Totalny psychologiczny nokaut. Wygrałyśmy ten mecz… 2 punktami, a cały turniej uwieńczyło nasze zwycięstwo nad pierwszym liceum jasielskim… 1 punktem!
Radość była nie do opisania: po raz pierwszy w historii żeńska reprezentacja Elektryka wzięła udział w turnieju koszykówki i to z takim sukcesem. To było czyste szaleństwo: my umordowane, trener w górę podrzucany – jeden wielki taniec radości.
Nigdy nie zapomnę tego dnia jak z amerykańskiego filmu. I obietnicy trenera, który w oszołomieniu przed ostatnim meczem powiedział: „Dziewczyny, nie wiem, co wam powiedzieć, ale jak to wygracie, to was wszystkie wycałuję! W usta!” Turniej wygrałyśmy. Na całusy czekamy
Od tamtej pory trudno było nas wygonić z sali gimnastycznej. Każdą wolną chwilę część naszej klasy spędzała rzucając do kosza. Z sali wychodziliśmy nie czerwoni, ale z białymi plamami na twarzach. Wylaliśmy tam hektolitry potu i to nas niesamowicie zintegrowało. Do dziś, przy każdym spotkaniu, po odpowiednim rozluźnieniu, wspominamy i przeżywamy to na nowo.
Agata Skiba – rocznik 1995